Tematem przewodnim kolejnego wydania Glamour Unicorn jest przyszłość. Wchodzimy w Nowy Rok z nadzieją, ale również obawą, co nam przyniesie. A gdyby tak wziąć sprawy w swoje ręce i zatroszczyć się zarówno o siebie i swoje zdrowie, jak i o życie innych gatunków oraz o kondycję naszej planety, której zawdzięczamy tak wiele? Basia Starecka, dziennikarka, propagatorka diety roślinnej i kuchni azjatyckiej, która prowadzi bloga Nakarmiona Starecka, przekonuje, dlaczego jedzenie mięsa w dzisiejszych czasach to straszny obciach.
Aleksandra Jóźwiak: Jeszcze kilka lat temu jadłaś mięso, dziś jesteś zdeklarowaną weganką. Na swoim blogu napisałaś: „Dziś uważam, że jedzenie mięsa jest po prostu obciachem”. Co Cię skłoniło do zmiany?
Basia Starecka: Powód był egoistyczny i prozaiczny: zaczęłam mieć problemy żołądkowe i okazało się, że po prostu nie trawię już mięsa tak, jak bym chciała. Moje ciało dało mi sygnał, że to powinien być koniec jedzenia zwierząt. Jedzenie mięsa to ciężka dieta dla naszego organizmu. Są różne badania naukowe, które udowadniają, że nasze ciało nie jest dostosowane do tak częstego jedzenia mięsa jak ma to miejsce w dzisiejszych czasach, i że nasze kiszki zdecydowanie lepiej radzą sobie z roślinami; oczywiście mięso może być, ale od czasu do czasu. Ponieważ ten sygnał był dosyć mocny, odstawiłam mięso i czułam się tak, jakbym wreszcie rzuciła fajki i alkohol. Wreszcie budziłam się bez kaca – ciało było wypoczęte, lekkie i miałam o wiele więcej energii. Kiedy odkryłam, że komfort życia tak mi się poprawił, pomyślałam sobie, że mimo iż kłopoty żołądkowe mi przeszły, to nie chcę już wracać do tego, co było. W związku z tym zaczęłam interesować się bardziej klimatycznymi i etycznymi aspektami hodowli zwierząt, co dopełniło tę decyzję i pomyślałam wtedy, że nie chcę już wspierać tego biznesu. Dotarło też do mnie, że wegetarianizm wcale nie jest etyczną opcją – okazało się, że niczym nie różni się od jedzenia mięsa pod względem dobrostanu zwierząt i planety. Wyzysk jest tu podobnie okrutny i też skazuje się zwierzęta na śmierć w torturach.
Bardzo dużo osób uważa, że wegetarianizm jest złotym środkiem.
Jeśli ktoś je mięso trzy razy dziennie, tak jak ja kiedyś, to na pewno to jest jakaś droga; trudno jest tak radykalnie je odstawić, obudzić się 1 stycznia i powiedzieć sobie, że od dziś tylko rośliny. Myślę więc, że wegetarianizm jest jakimś rozwiązaniem. Zdarza mi się czasami zjeść jajko, ale bardzo rzadko. Do serów nie mam już w ogóle żadnego stosunku, wydawało mi się, że to będzie najtrudniejsze na tej drodze, ale okazało się, że zupełnie bez żalu je pożegnałam. Zdarzyło mi się skubnąć sera na nartach w Alpach i potem czułam się tak źle, że już nie chciałam tego powtarzać. I to jest taka moja lekcja: słuchanie swojego ciała. Moje ciało podpowiedziało mi, co jest dla mnie lepsze, i ja rzeczywiście na tej diecie czuję się lepiej, mam więcej energii. Czuję się też fair wobec świata. Więc zarówno fizyczne, jak i duchowe odczuwanie tej diety przynosi mi satysfakcję. Odkryciem było, że wegetarianizm jest w sumie dokładnie tak samo okrutny jak jedzenie mięsa. Człowiek jest najgorszym pasożytem, jaki się przydarzył Ziemi. To, w jak cyniczny sposób wykorzystuje i uzurpuje sobie prawo do władzy nad resztą gatunków, jest przerażające. To, że wymyśliliśmy, że będziemy sztucznie zapładniać zwierzęta tylko po to, żeby pozyskiwać od nich mleko i odstawiać od razu nowo narodzone dzieci od matek, jest szczytem okrucieństwa.
Polacy mają jednak tendencję do bezrefleksyjnego podejścia do jedzenia i myślenia: „Jak to jedzenie mięsa jest złe i nieetyczne, skoro jest go tyle na półkach sklepowych”.
Tak, mamy bardzo konserwatywne podejście, chociaż to się zmienia, na pewno wśród młodych ludzi, i bardzo dobrze, bo być może wpłyną oni na dietę swoich rodziców i dziadków. Myślę, że to podejście jest pokłosiem komunizmu. Mimo że udało nam się obalić ten system, cały czas płacimy mentalem za ten smutny wycinek historii. I to niestety pokutuje w kolejnych pokoleniach, które nawet nie doświadczyły komunizmu. Ten wewnętrzny deficyt, żeby się najeść, nakupować; stąd ta potrzeba obrastania w dobra. To właśnie świetnie widać po talerzu, bo komunizm borykał się m.in. z brakiem mięsa. Myślę, że ten „deficyt świni” dalej nami kieruje i że stąd się wziął – oczywiście w dużym skrócie i anegdotycznie traktując historię Polski. Moim zdaniem komunizm umarł przez brak kiełbasy. Po prostu naród był tak wkurzony tym deficytem, że wyszedł na ulicę. Myślę, że do kolejnej rewolucji w Polsce może dojść przy załamaniu rynku spożywczego, bo samo wkurwienie nie wystarczy.
Myślisz, że nawet najwięksi sceptycy przekonają się do diety roślinnej w niedalekiej przyszłości?
W pandemii zainteresowanie dietą roślinną wzrosło. Ludzie zaczęli przykładać większą wagę do tego, co wkładają do ust, ponieważ przekłada się to na ich kondycję i na odporność. Oczywiście w ramach pocieszenia jemy comfort food i sięgamy po junk food, ale też po zdrowe produkty. Ta tendencja jest ewidentnie zauważalna – wybieramy żywność od małych producentów. Polacy do niedawna lubili znane produkty od gigantów i to się diametralnie zmieniło. To nie jest mainstream, ale dla pewnej grupy osób te popularne marki kojarzą się ze średnim składem i ta grupa osób na pewno szuka „czystych” etykiet. Ich wybór jest też na pewno podyktowany chęcią wpierania małych biznesów. Jakiś czas temu rozmawiałam z założycielami małych manufaktur wegańskich zamienników nabiału. Mówili, że w marcu przeżyli oblężenie i zawiesiły im się sklepy internetowe, totalnie nie byli na to przygotowani. Ze względów zdrowotnych świadomość na temat diety wegańskiej błyskawicznie rośnie. Kiedyś weganizm kojarzył się z fanaberią, a teraz to jest już całkiem mainstreamowa historia. Właściwie każda restauracja ma już dania roślinne w menu. Poza tym Warszawa cały czas jest wysoko w rankingu miast najbardziej przyjaznym weganom HappyCow. To ogromny przeskok. Zawsze są dwa bieguny: konserwa walcząca o kiełbasę i druga grupa, która jest przeciwieństwem tego trendu. Ale proporcje tutaj bardzo szybko się zmieniają i rośnie grupa wybierająca rośliny. Generalnie jest takie poczucie – w kontekście koronawirusa – że to wszystko sami sobie zrobiliśmy, jedząc zwierzęta. Wszystkie wirusy, które nas męczyły do tej pory, miały zwierzęcy rodowód. To też daje do myślenia.
Jak rozmawiać o weganizmie? Wiele osób agresywnie podchodzi do tego tematu, nierzadko wzbudza on emocje podobne do polityki.
Myślę, że trzeba zacząć od grona rodzinnego i od małych zmian. Na przykład jakiś odzwierzęcy produkt zastąpić wegańską alternatywą. Wegańskie mięsa w Polsce są fantastyczne. Mam dobry przykład z własnego domu: przeszłam na dietę wegańską, a mój mąż cały czas szarpał jakieś kurczaki. W pewnym momencie zaczęłam kupować wegańskie mięsa, które mu na maksa zasmakowały, i teraz właściwie w ogóle nie je mięsa. To jest kwestia oswojenia z takimi produktami. Można też zorganizować kolację dla znajomych i nie mówić od razu, co się podaje. Warto wspomnieć, że mamy fantastyczną reprezentację wegańskich manufaktur, które wyróżniają się w skali światowej. Istnieją dwie ciekawe firmy: Bezmięsny robi wędliny, kabanosy itd. Wszystko na bazie grochu, inaczej niż za granicą, gdzie większość tego typu produktów jest produkowana z soi. Z kolei kurczak bezmięsny, jest zrobiony z białej fasoli. Mała firemka Dwie Siostry, prowadzona faktycznie przez siostry, które wymyśliły wegańskie sery z nerkowców. Bardzo ciekawe jest to, że te orzechy przechodzą ten sam proces, który przechodzi ser. Siostry najpierw fermentują nerkowce, które są potem ubogacone szczepami kultur bakterii. Fajnie podrzucić taki ser na rodzinne śniadanie. Super jest to, że te małe firemki cieszą się zainteresowaniem dużych dyskontów, które same się do nich zgłaszają; ich produty można kupić w supermarketach. Jest na nie wielki popyt. Widać to również po tym, jak reaguje branża mięsna, która zaczyna produkować wegańskie zamienniki swoich własnych produktów, co jest już w ogóle totalną rewolucją. Myślę, że łagodnym wstępem do rozmowy są filmy, np. na Netfliksie. One nie mówią wprost o problemie, który się wiąże z dietą mięsną, ale skłaniają do refleksji. Jest na przykład taki film „Game Changers” o sportowcach w Stanach, którzy żywili się kurczakami z KFC i na zasadzie eksperymentu przeszli na dietę roślinną. Z dnia na dzień mają coraz lepsze wyniki badań krwi i jest pokazane, kawa na ławę, jak krew się oczyszcza, a zły cholesterol znika. Wydaje mi się, że zamiast rozmowy i przygotowywania jakichś tyrad warto zacząć właśnie od takich rzeczy, które będą o wiele bardziej skuteczne. Z tytułów, które są super, polecam jeszcze „Forks Over Knives”. Te filmy bardzo dobrze się ogląda, a jednocześnie dają one do myślenia. Fanom dynamicznej fabuły rekomenduję film koreańskiej produkcji „Okja”, w którym zagrała fenomenalna Tilda Swinton. To jest film, który można odbierać na wielu płaszczyznach – można go np. obejrzeć z dziećmi i pokazać im, skąd się biorą kotleciki na talerzu, ale w wersji soft, ponieważ ta produkcja jest utrzymana w duchu realizmu magicznego. Przepiękny film, który wzrusza za każdym razem.
Zostawmy na chwilę weganizm. Oprócz diety roślinnej uwielbiasz również azjatyckie smaki (po wejściu na Twojego bloga oczom od razu ukazują się przepisy na koreańskie dania), a także podejście Koreańczyków do jedzenia. Z tego, co wiem, Koreańczycy utożsamiają jedzenie ze zdrowiem – ważne są dla nich walory zdrowotne żywności. Celebrują również wspólne posiłki, dzielą się nimi, uwielbiają jeść i o tym rozmawiać. Co najbardziej Cię zaskoczyło w azjatyckiej kuchni podczas zgłębiania jej tajników?
Azja zawsze mnie fascynowała, ponieważ pociągało mnie to, co egzotyczne. Często podróżowałam w tamte strony, teraz niestety mogę odbyć taką podróż jedynie w kuchni i powspominać te smaki. Po tym, jak przestawiłam się na dietę roślinną, okazało się, że w kuchni azjatyckiej istnieje bogactwo roślinnych smaków i rozwiązań, o których nie miałam pojęcia. Jest z czego czerpać inspiracje. W Azji zjawisko niejedzenia mięsa jest o wiele bardziej popularne niż w Europie i ma dłuższą historię; jest czymś powszechnym i zrozumiałym od zarania dziejów, ponieważ wiąże się z religią. Buddyzm zakazuje jedzenia mięsa i generalnie krzywdzenia zwierząt. Założeniem buddyzmu jest to, aby nie krzywdzić nikogo i podchodzić z szacunkiem do każdego gatunku. W Azji jest bardzo dużo dań bezmięsnych, a nawet buddyjskich restauracji propagujących religię właśnie poprzez kuchnię. W Korei odkryłam mnóstwo fantastycznych rzeczy, jeśli chodzi o jedzenie roślinne, na przykład żołędzie i paprocie, które są tam powszechnie jedzone. Na początku roku byłam w Malezji, gdzie odkryłam przyklasztorne restauracje.
Czego możemy się nauczyć od Koreańczyków?
Właśnie myślenia o tym, co jest pod ręką, co jest lokalne. Tam ludzie koncentrują się na tym, co jest sezonowe, świeże i lokalne i je się bardzo dużo roślin. Kuchnia koreańska jest trochę keto, bo z jednej strony jest w niej dużo mięsa i tłuszczów, a z drugiej – mnóstwo warzyw i bardzo dużo kiszonek; pod tym względem jest podobna do polskiej kuchni, chociaż to są inne kiszonki, ale generalnie chodzi o to samo, czyli o fermentację. Naukowcy uważają, że to dzięki m.in. słynnemu kimchi Koreańczycy za mniej więcej 10 lat będą żyli najdłużej. Super jest też celebrowanie wspólnych posiłków. Udowodniono, że wpływa na dobre samopoczucie i poprawia nastrój.
Czy jako specjalistka od diety roślinnej mogłabyś poradzić coś osobom, które chcą przejść na weganizm?
Jak już zapadnie decyzja, że przechodzimy na dietę roślinną, to warto zaopatrzyć się w produkty, które są wyraziste w smaku, ponieważ jedząc mięso, jesteśmy przyzwyczajeni do intensywnych doznań smakowych. To są na przykład sos sojowy czy polskie grzyby, pasta miso, wodorosty, kimchi. Warto inspirować się kuchnią azjatycką, która oferuje mnóstwo wyrazistych smaków. Te kilka produktów da nam kopa przyjemności.