O samoakceptacji pisała, zanim to się stałomodne. Po prostu. Od zawsze lubiła swoje ciało, mimo że nie ma figury modelki. A warto dodać, że zakładała swój blog w czasach, kiedy panowało powszechne przekonanie, że jeśli pracujesz w branży mody, to żywisz się wyłącznie liśćmi sałaty. Jak udało jej się nie ulec presji i co zaobserwowała, patrząc na wszystko z dystansem, opowiada Harel, której ciało ostatnio się zmieniło. Zresztą nie po raz pierwszy.
„Fajną sesję ostatnio widziałam – zaczęła Harel. – Właśnie w «Glamour», w brytyjskim wydaniu. Bohaterkami były dziewczyny, które mają włosy w miejscach, w których często je mamy, ale ich nie pokazujemy albo się ich pozbywamy. Była dziewczyna z lekkim wąsikiem, z włosami w okolicach bikini, z nieogolonymi łydkami, była też dziewczyna w trakcie zmiany płci, której zdążyła już wyrosnąć broda. W pierwszej chwili pomyślałam: «Fuj! To obrzydliwe!», a później uzmysłowiłam sobie, że nie ma w tym nic złego. To, że ja bym tak nie chciała, nie znaczy, że innym należy zabraniać. Jeżeli ktoś ma ochotę, to dlaczego nie? Ucieszyłam się, że magazyn zdecydował się na taki ruch, zwłaszcza że materiał był zrobiony z humorem. I nie stworzył podziałów – wy, którzy się golicie, zacofani i my postępowi. Jedni mają tak, drudzy tak. I tyle”. To był pretekst do dalszej rozmowy.
Magdalena Zawadzka: No właśnie. Odnoszę wrażenie, że o ile oswoiliśmy już trochę kwestię masy ciała, o tyle kwestia owłosienia jest jeszcze tematem tabu.
Harel: Podobnie jak to, że skóra może nie wyglądać perfekcyjnie. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. To się zmienia. Ostatnio coraz więcej marek bieliźniarskich angażuje do swoich kampanii dziewczyny, które nie są typowymi modelkami, ale tak naprawdę są jak najbardziej typowe – miewają rozstępy, niedoskonałości, wałeczki. Znów złapałam się na tym, że w pierwszej chwili nawet ja – promująca pozytywne spojrzenie na własne ciało osoba – przeżyłam szok, bo przecież wolałabym modelkę wygładzoną w Photoshopie. Potrzebowałam chwili, żeby się z tym oswoić. Przez lata byliśmy przyzwyczajani do konkretnego wizerunku kobiety, lansowanego przez media i marki modowe, takie jak Victoria’s Secret. Wizerunku wyidealizowanego. To dlatego doznajemy dziś szoku, jeśli widzimy kogoś, kto wygląda naturalnie. Początkowo myślałam zresztą, że to chwilowa moda.
Myślałaś, że przeminie?
Tak. Ale cieszy mnie, że ta trwa, i będę robić wszystko, żeby przetrwała. Myślę zresztą, że doszliśmy do takiego momentu, że moda nie może być już oderwana od rzeczywistości.
Co się zmieniło?
Pojawił się internet. Coś, co dotychczas było dostępne tylko garstce dziennikarzy, stało się dostępne dla wszystkich. Pokazy mody można oglądać, siedząc w domu, wiedzę czerpać z portali i blogów, zakupy robić online. Moda się zdemokratyzowała – to ostatnio popularne słowo. W efekcie to odbiorcy zaczęli dyktować warunki. Marki nie mogą już mieć swoich tajemnic, klient wymaga od nich transparentności. Śmiało zadaje pytania – choćby za pośrednictwem social mediów. Zaczął się dialog.
Mam wrażenie, że byłaś jedną z pierwszych osób, które mówiły o samoakceptacji. Najpierw była Harel, potem #bodypositive. Masz takie poczucie?
Coś w tym jest. Od początku byłam „body positive”, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to się tak nazywa. Zawsze stawiałam na samoakceptację. Chyba nauczyłam się jej od mamy, która nie miała problemu z akceptacją swojego ciała. Podczas gdy mamy moich koleżanek ciągle były na diecie, u nas w domu w ogóle nie było takiego tematu. Pamiętam jednak, że kiedy zakładałam blog, dużo mówiło się o anoreksji. Powstawało też wiele blogów pod hasłem „pro-ana”, czyli
promujących ekstremalne odchudzanie. Umieszczano na nich tzw. thinspiracje – zdjęcia strasznie wychudzonych dziewczyn, które dla wielu były wzorem do naśladowania. Był też jeden blog, który powstał, by walczyć z tym zjawiskiem. Dziś już nie istnieje, ale wówczas jego założycielka odezwała się do mnie, ciesząc się, że piszę o samoakceptacji. Dla mnie to było oczywiste, ale wtedy uzmysłowiłam sobie, że problem istnieje. Nie mogłam tego zrozumieć. Jak to się dzieje, że patrząc w lustro, można widzieć nieprawdziwe odbicie. Miałam to szczęście, że nigdy tego nie doświadczyłam. Ale miałam jeden moment krytyczny. W „Filipince”, którą regularnie czytałam, mając 11 czy 12 lat, znalazłam – ku mojemu zaskoczeniu – tabelkę idealnych wymiarów. Podano w niej, ile powinno się mieć w kostce, w udzie, ile w łydce… Zaczęłam się mierzyć. I nic się nie zgadzało. Podjęłam wtedy decyzję – bardzo świadomą, biorąc pod uwagę mój ówczesny wiek: nie będę się tym przejmować. A przecież mogłam stracić pewność siebie i nabawić się kompleksów. Niedługo później postanowiłam też przestać martwić się tym, że wyglądam młodo – a początkowo strasznie mnie wkurzało, że ludzie dają mi od trzech do pięciu lat mniej, niż miałam w rzeczywistości. Przekułam to w atut. Zaczęłam nosić krótsze spódniczki, kucyki. To był strzał w dziesiątkę. Nagle pojawiła się rzesza wielbicieli. Najtrudniej chyba było mi zaakceptować biust, który gwałtownie urósł, kiedy miałam 10 lat. To był mój największy kompleks, doczekałam się nawet ksywki – „Pamela”. Do dziś niektórzy mają mnie tak wpisaną w telefonie, mimo że już dawno jestem po operacji zmniejszenia biustu.
Dlaczego się na nią zdecydowałaś?
Mój biust był gigantyczny! Nauczyłam się jakoś z tym żyć, na przykład siedząc na kanapie, opierałam na piersiach talerz z jedzeniem (po operacji kilka razy próbowałam robić to ponownie i… wywalałam na siebie zawartość talerza). Z czasem jednak pojawiły się problemy z kręgosłupem. A wraz z nimi – bóle głowy spowodowane złą postawą. Zasugerowano mi, żebym przemyślała temat operacji. Zdecydowałam się. Nigdy nie zapomnę, kiedy obudziłam się po zabiegu, wstałam i poczułam lekkość w plecach. Jakbym zrzuciła plecak. Nie tęsknię. Moje życie naprawdę się zmieniło, stałam się bardziej aktywna. Jest mi lżej i głowa od tamtej pory mnie nie boli.
Nie widzisz kolizji między poprawianiem siebie a samoakceptacją?
To jest trudny temat, bo dużo zależy od człowieka. Ja, gdybym nie miała problemów z kręgosłupem, pewnie nie zdecydowałabym się na operację. Lubiłam te piersi, czasem wprawdzie były problematyczne – na przykład przyduszałam się, robiąc świecę na jodze – ale ogólnie były fajne, śmieszne. Każdy jednak taką decyzję musi podjąć samodzielnie. Jeśli ma jakąś asymetrię, nie lubi czegoś w swojej twarzy, dlaczego miałby się nie zdecydować na zabieg? Byle nie popaść w przesadę.
Nie miałaś problemu, że nagle wskoczyłaś w inne ciało?
Wciąż czułam, że to jestem ja, ale musiałam się przyzwyczaić do nowej wersji. Wciąż się przyzwyczajam. Zdarza mi się na przykład sięgać jeszcze po fasony ubrań, których już dawno nie noszę. Uczenie się swojej sylwetki na nowo było ciekawe. Podobnie zresztą jak obserwowanie zmian zachodzących w moim ciele, kiedy z nastolatki zaczęłam się zamieniać w kobietę. Teraz przechodzę to po raz trzeci – zrzuciłam ostatnio ponad 12 kg.
Nie ukrywam, że byłam w lekkim szoku, kiedy Ty – osoba, która zawsze podkreślała, że świetnie się czuje w swoim ciele i kocha dobre jedzenie – poinformowałaś, że ćwiczysz i jesteś na diecie. Jak to się stało?
Ja przede wszystkim zawsze podkreślałam, że trzeba liczyć się z konsekwencjami swoich działań. Jest akcja i jest reakcja. Jeśli więc jem ciasteczka, to nie narzekam, jeśli nie ćwiczę, to nie dziwię się, że moja skóra nie jest tak jędrna, jakbym chciała. Ja podjęłam decyzję, że prowadzę dość hedonistyczny tryb życia, raz prosecco, innym razem pizza. Żyłam na całego, ale gdy po raz kolejny przestałam się mieścić w swoje ubrania, stanęłam przed wyborem: albo znów pójdę do sklepu po większe ciuchy, albo zrobię coś innego. Zapisałam się na ćwiczenia i trafiłam na świetnego trenera, który dokładnie mnie zważył, zmierzył, opracował dla mnie plan treningowy, zasugerował zmiany w diecie. Po miesiącu miałam pierwsze sukcesy – straciłam 2 kg tłuszczu – i wtedy się wkręciłam, zwłaszcza że o wiele lepiej się czułam. Wcześniej nie wiedziałam, że można mieć tyle energii, że rano można funkcjonować bez kawy. Ruch mnie zmienił. Zaskoczyło mnie jeszcze jedno. Kiedy opublikowałam na Instagramie swoje zdjęcie w podkreślającej nową sylwetkę czarnej slip dress, posypały się gratulacje.
Pomyślałam, że to trochę zabawne, że wystarczy zmienić rozmiar na mniejszy, by dostawać komplementy. Czy to jest powód do gratulacji? Kiedy byłam większa, nikt nie mówił: „wow, jak super!”. A przecież to wszystko to tylko obecny stan mojej sylwetki. Dajcie mi dwa tygodnie, a wrócę do tego, co było. Czy będę wtedy inną osobą? Jeśli już, to wolałabym przyjmować gratulacje, że zaczęłam rozsądniej się odżywiać. Z tego jestem dumna, a nie z tego, że mam talię osy. To tylko konsekwencja podjętych przeze mnie działań. To logiczne. To fajne. Bo body positive to nie tylko akceptowanie swojego ciała, kiedy jest większe, ale akceptowanie go w każdej postaci. I nie uważam, że pokazywanie teraz siebie szczupłej to epatowanie nową sylwetką i wpędzanie innych w kompleksy. Każde ciało trzeba traktować tak samo. Szczególnie że wygląd to przecież tylko część nas, jest jeszcze cała reszta. Dziwi mnie więc, że właśnie on wzbudza jakieś niezdrowe zainteresowanie. Zwłaszcza że ciągle się zmienia. Niektóre zmiany, jak właśnie wagę, możemy kontrolować, ale na wiele rzeczy nie mamy wpływu. Nie mam wpływu na to, że robią mi się cienie pod oczami albo zmarszczki na czole. To jest naturalna kolej rzeczy. Wszystkie te zmiany trzeba zaakceptować.
Jak?
Trzeba trochę odpuścić. Skupić się na rzeczach, które się w sobie lubi. Bo najczęściej koncentrujemy się na tym, czego nie lubimy, i myślimy, że wszyscy to widzą. Ja na przykład zawsze miałam kompleks wystającego brzucha. Ale wiedziałam, że mam fajne nogi, więc zaczęłam je podkreślać. Później już nawet nie czułam potrzeby, by je eksponować. Wiedziałam, że je mam, i to mi wystarczało. Nie można też porównywać się z innymi. Ani przeglądać się w oczach innych.
Wierzysz w #girlpower?
Może i jestem niepopularna, ale uważam, że #girlpower nie istnieje. Ale wierzę w przyjaźń. Gdy masz przyjaciół, nie jest ważne, jakiej są płci. Chłopaki też mogą nas wspierać. Jedne dziewczyny są fajne, inne nie. To samo dotyczy chłopaków. Uważam, że prawdziwej zmiany nie wywoła ruch, który dopuszcza do głosu tylko jedną płeć. Chłopaki też przejmują się wyglądem, też podlegają presji, muszą sprostać określonym ideałom, choć mówi się o tym mniej. Fajnie by było, gdyby to, jakiej jesteś płci, przestało mieć aż takie znaczenie. By nie była to pierwsza rzecz, przez którą siebie określasz. Nie to jest najważniejsze.