Gwałt to anomalia. Zaprzecza wartościom, na których zbudowano współczesne społeczeństwa. Jest zawsze jednoznacznie zły, oprawcy są karani, a ofiary mogą liczyć na wsparcie i systemową ochronę. Nikt im nie wytyka, że kłamią, nikt ich nie obwinia, że sprowokowały sprawcę. Gdyby tak było pojęcie kultury gwałtu, które kładzie nacisk na powszechność przemocy seksualnej i społeczne przyzwolenie na to, żeby się działa, nie miałoby sensu. „Jedna piąta kobiet w Stanach Zjednoczonych doświadczyła gwałtu, 19 proc. studentek musi zmagać się z napaściami seksualnymi, armia walczy z epidemią przemocy seksualnej – gdyby gwałt naprawdę był sprzeczny z wartościami naszej kultury, te dane wyglądałyby chyba inaczej. Pojęcie >>kultura gwałtu<< pomaga nam sięgać do głębokich źródeł problemu” – pisze Rebecca Solnit w swojej książce „Mężczyźni objaśniają mi świat”. 

Życie w strachu i popkultura gwałtu

Czym w takim razie jest kultura gwałtu? To otoczenie, w którym nie szanuje się praw i bezpieczeństwa kobiet. Przemoc seksualna jest normalizowana i usprawiedliwiana. Kulturę gwałtu budują stereotypy płciowe, buduje ją seksistowski język, buduje ją popkultura. „365 dni” Blanki Lipińskiej wzmacnia kulturę gwałtu, bo romantyzuje przemoc wobec kobiet – w końcu to historia o tym, że można zakochać się w swoim oprawcy, że facet, który bierze siłą po prostu tak namiętnie kocha, a gwałt to taki ostrzejszy seks. Przebój „Blurred Lines” z refrenem „I know you want it” (wiem, że tego chcesz) wzmacnia kulturę gwałtu, tą jedną linijką odbierając kobietom prawo głosu i decyzji. Zresztą jakiś czas temu Pharrell Williams, współodpowiedzialny za kontrowersyjny hit, okazywał skruchę na łamach magazynu „GQ”, przyznając, że nie zdawał sobie sprawy ze szkodliwości cytowanego refrenu, dopóki nie wsłuchał się w protesty kobiet. I tak, reklama dachówek z modelką w bikini też wzmacnia kulturę gwałtu, bo uprzedmiatawia i seksualizuje kobiece ciało. Kulturę gwałtu buduje też ta mniejszość mężczyzn, która uważa, że seks to coś, co im się należy. Buduje ją ta część społeczeństwa, która uważa, że kobieta może gwałt sprowokować, że sama się prosiła. I budują ją te wszystkie bzdurne teksty o tym, że przecież żony nie można zgwałcić. „Większość kobiet i dziewcząt żyje w strachu przed gwałtem. Mężczyźni na ogół nie. W taki sposób gwałt służy jako potężne narzędzie, za pomocą którego cała populacja kobiet pozostaje podporządkowana całej populacji mężczyzn, nawet jeśli nie wszyscy mężczyźni gwałcą i nie wszystkie kobiety padają ofiarą gwałtu” – to też cytat z Solnit. Dokładnie tak. Kultura gwałtu nie jest kulturą, w której każdy facet to gwałciciel. To kultura, w której gwałt jest tak powszechny, że każdy kobieta żyje w permanentnym poczuciu zagrożenia, bo każda może stać się ofiarą przemocy seksualnej, niezależnie od tego, ile ma lat, jak żyje, gdzie bywa i co nosi.

Bo sukienka była za krótka

Kilka lat temu studentki z Kansas przygotowały wystawę, na której pokazały ubrania, które ofiary gwałtu miały na sobie, gdy doszło do napaści. Podobna wystawa odbyła się dwa lata temu w Brukseli. Na obu były wszystko: stroje kąpielowe, szorty, sukienki, dresy, piżamy, nawet mundur policyjny. Te wystawy były wyrazem sprzeciwu wobec obwiniania ofiar przemocy. Pokazywały, że nie istnieje coś takiego jak typ ofiary, że napaści może doświadczyć każda kobieta – wbrew powszechnemu wyobrażeniu o tym, jak taka statystyczna zgwałcona wygląda. Bo typowy gwałciciel czeka w krzakach na wysoką blondynkę w krótkiej sukience, a jak akurat takiej nie spotka, to po prostu tego dnia nie zgwałci? Na podstawie tego fikcyjnego przekonania, że gwałcone są wyłącznie kobiety, które wyzywająco się ubierają, piją, imprezują, flirtują i wracają same nocą do domów, zbudowano edukację w zakresie przemocy seksualnej. Edukację, która nie działa, bo polega na pouczaniu kobiet, jak mają się nosić i zachowywać, na odbieraniu im swobody, a nie na uczeniu chłopców i mężczyzn, żeby nie gwałcili. Kultura gwałtu pozwala na obwinianie ofiar, na obarczanie ich odpowiedzialnością za przemoc. Bo jeśli nie chciała seksu, to po co poszła po randce do jego mieszkania? Bo mogła tyle nie pić. Bo mogła z nim nie flirtować i nie zachęcać – przecież wiadomo, że „boys will be boys”, mężczyźni nie potrafią kontrolować popędu i wiedzą, że jeśli kobieta mówi „nie”, to tylko tak się droczy. To krzywdzące ofiary myślenie można zmieniać konsekwentnym edukowaniem mężczyzn, że „nie” znaczy „nie”, że flirt nie jest jednoznaczny z zaproszeniem do seksu, a kobieta, która nawet deklarowała chęć interakcji seksualnej może zmienić zdanie w dowolnym momencie. Blanka Lipińska, promując książkę „365 dni” (tak, nie znoszę tej książki, uważam ją za skrajnie szkodliwą i będę o tym przypominać przy każdej okazji, która się nadarzy), tłumaczyła w jednym z wywiadów, że scenę o gwałcie oralnym w samolocie napisała ku przestrodze kobiet. Żeby dwa razy zastanowiły się, komu proponują seks, bo z pozoru spolegliwy misio może okazać się nieokrzesanym brutalem. To też przenosi odpowiedzialność na ofiarę. Bo to kobieta ma rozpoznać w mężczyźnie potencjalnego oprawcę? Co w takim razie z danymi, które jasno mówią o tym, że najczęstszymi sprawcami gwałtów są osoby bliskie, znane ofiarom? Partnerzy, mężowie, koledzy. To wina ofiar, że zawczasu nie rozpoznały w nich gwałcicieli?

Kto współczuje gwałcicielowi?

Nie ma typowej ofiary i nie istnieje typowy oprawca. Niestety istnieje podział na lepsze i gorsze ofiary – takie, które nie zasłużyły i takie, które same się prosiły. Istnieje też podział na lepszych i gorszych oprawców. Ci pierwsi cieszą się uprzywilejowaną pozycją, ich się tłumaczy, im się wybacza. Na przykład dlatego, że mają talent. Jak Roman Polański. Przywilejem oprawcy jest też władza. Producent filmowy Harvey Weinstein mógł przez całe lata molestować, gwałcić i nękać, dlatego, że miał władzę, która sprawiała, że jego ofiary bały się opowiedzieć swoje historie.Przykładem uprzywilejowanych sprawców są też amerykańscy studenci. Przemoc seksualna w kampusach uniwersyteckich to plaga, z którą musi zmierzyć się tamtejszy system edukacji. Tyle że gdy ofiary zgłaszały przemoc, władze uczelni często brały stronę sprawcy – bo był zdolnym sportowcem, który zdobywał punkty dla szkoły w uniwersyteckich zawodach, bo młody i obiecujący, a oskarżenie o gwałt zniszczy mu życie. A co z życiem ofiary? „Wiele osób nie ma w sobie wrażliwości na cierpienie ofiary, za to znajduje w sobie wrażliwość na fakt, że człowiek, któremu udowodniono przemoc seksualną, będzie miał wpis w papierach, który skomplikuje mu życie” – mówiła mi terapeutka i sex coach Marta Niedźwiecka, gdy rozmawiałyśmy o zasadzie świadomej zgody na seks do jednego z ostatnich wydań „Glamour”. „Każdy kto dopuszcza się przemocy seksualnej, powinien ponieść konsekwencje. W całym zachodnim prawodawstwie rzeczywistość opisuje się przez krzywdę ofiary a nie potencjalną niewygodę sprawy. Jeśli ktoś dostaje dożywocie za morderstwo, to nie pytamy, czy będzie miał wygodnie w więzieniu. Tam ma mu być niedobrze, to jest istota kary”.

Wszyscy jesteśmy winni

Kary dla tych, którzy gwałcą? Oczywiście. Medale dla tych, którzy nie gwałcą? Zależy. Rebecca Solnit w „Mężczyźni objaśniają mi świat” (to jest naprawdę lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce zrozumieć wielowymiarową podłość patriarchatu) wyjaśnia, dlaczego mężczyźni, którzy podkreślają, że przecież oni nie gwałcą, nie rozwiązują problemu przemocy seksualnej. Wręcz przeciwnie – przykładają się do tego, że kultura gwałtu ma się dobrze. „W ten sposób niektórzy mężczyźni próbują powiedzieć >>to nie ja jestem problemem<< albo zmienić temat rozmowy – wolą nie poruszać kwestii zwłok, ofiar i sprawców, w imię ochrony dobrego samopoczucia tych mężczyzn, którzy wobec zjawiska przemocy przyjmują postawę niezaangażowanych obserwatorów. Pewna zirytowana kobieta zapytała mnie kiedyś: >> Czego oni chcą? Ciasteczka w nagrodę za to, że nie biją, nie gwałcą i nie zastraszają kobiet?<<. Kobiety cały czas boją się, że mogą zostać zgwałcone lub zamordowane; może niekiedy, dla odmiany, zamiast chronić dobre samopoczucie mężczyzn, można by porozmawiać o poczuciu bezpieczeństwa kobiet?”. Już słyszę ten chór oburzonych. Skoro nie gwałcą, to przecież dobrze, gdzie leży ich wina? W dystansowaniu się do przemocy, bo mówiąc „Ja nie gwałcę”, zmieniają temat, zamiast aktywnie zaangażować się w walkę z kulturą gwałtu. Którą, tak swoją drogą, podtrzymujemy wszyscy. Jeśli nazwałaś dziewczynę, która lubi przygodny seks bez zobowiązań, dziwką, to też przyłożyłaś się do wzmacniania kultury gwałtu. Jeśli śmiejesz się z seksistowskich żartów – również. Jeśli kiedyś zwątpiłaś w wiarygodność ofiary albo co gorsza wzięłaś stronę sprawcy przemocy (nawet jeśli była to wyłącznie przemoc werbalna), bo kolega, dobry chłopak, bo przecież nie chciał, źle zrozumiał – też. Nie rozmontujemy kultury gwałtu z dnia na dzień. To długi proces, który wymaga edukacji, zmian w działaniu instytucji prawa, wreszcie zmiany przekonań na temat płci i seksualności. Lekko może nie będzie, ale po drugiej stronie czeka bezcenna nagroda – poczucie bezpieczeństwa.